Aleksander Spychała – „TUK-TUKIEM W STUPTUTACH…”

„TUK-TUKIEM W STUPTUTACH…”

“Tuk-tukiem w stuptutach…”, a dokładniej “Tuk-tukiem w stuptutach i inne onomatopeje afrykańskie, czyli jak zdobyliśmy Serowe, Kasane, Kilimandżaro oraz Nanyuki i inne banialuki”

Gdy 10 lat temu przeglądałem katalog ofert letnich praktyk studenckich, opcja wyjazdu na dwumiesięczny staż na uczelni w Kenii podziałała na moją wyobraźnię, ale budziła też wiele obaw. Okazał się on jednak bardzo pomyślny i był początkiem wielu przyjaźni, dał możliwość nauki języka suahili, poznawania Kenii, jej kultury i przyrody, a po kilku latach miałem chęć poznawania także dalszych części Czarnego Lądu.

Tak więc powróciłem do Afryki i razem z Kosmą Nykielem podróżowaliśmy po niej, pokonując ponad 5000km głównie drogą lądową.

Pierwszy etap podróży od równika w kenijskim Nanyuki, dokąd trafiliśmy odwiedzając szkoły i dostarczając im pomoc z moim kolegą Kenijczykiem Denisem w ramach inicjatywy edukacyjnej Hesabu Kwa Wote (w suahili: „Matematyka dla wszystkich”), zjeżdżając rodzime tereny plemienia Kikuyu wokół porośniętego krzewami kawy i bananowymi zagajnikami masywu Mount Kenii, doświadczając gościnności rodziny Denisa, podziwiając przyrodę w parku narodowym Amboseli, odwiedzając wielobarwne, burzliwe Nairobi, pogrążone w żałobie po śmierci uwielbianego prezydenta, zakończyliśmy w koniec Ramadanu na muzułmańskim tanzańskim wybrzeżu. Jeździliśmy tuk-tukiem po gwarnym Dar Es Salaam i zatłoczonym lokalnym promem przedostaliśmy się na Zanzibar, gdzie gubiliśmy się w zakrętach jego wąskich uliczek, wypełnionych wilgotnym, pachnącym przyprawami powietrzem.

Drugi etap rozpoczął się na Zanzibarze, z którego przedostaliśmy się na ląd do Arushy i Moshi, gdzie dołączyliśmy do koleżanek: Asi i Julii. Tam założyliśmy stuptuty, by wspólnie, razem z obowiązkową grupą przewodników i tragarzy, wspinaliśmy się na najwyższą górę Afryki. Po nocnym ataku szczytowym, szóstego dnia o świcie zdobyliśmy owiewane lodowym wiatrem, majestatyczne Kilimandżaro. Po krótkiej regeneracji nad oceanem kontynuowaliśmy z Kosmą podróż wsiadając w Dar Es Salaam do pociągu Tazara, który w wysokim standardzie w trzy dni, zamiast rozkładowych dwóch, dowiózł nas do środkowej Zambii, ukazując po drodze autentyczną Afrykę z jej malowniczymi krainami, tradycyjnymi wioseczkami, dziesiątkami baobabów, setkami termitier, co jakiś czas trzęsąc nami tak, że aż wyskakiwaliśmy z siedzeń. Rozległość Zambii dała się nam poznać najlepiej, gdy po wyjściu z pociągu musieliśmy jeszcze pokonać prawie 700km do Livingstone. To miasto nad rzeką Zambezi, nazwane na cześć legendarnego szkockiego odkrywcy, pierwszego Europejczyka w historii, który zobaczył monumentalny Wodospad Wiktorii na granicy dzisiejszych Zambii i Zimbabwe. Widząc jego ogrom i nieskończone potoki wody lejącej się w przepaść, zaparło nam dech w piersiach i nie było dla nas żadnym zdziwieniem, że uznaje się go za jeden z siedmiu cudów natury. Gdy wrócił nam oddech, ruszyliśmy do Kasane w Botswanie, położonego u styku granic 4 krajów. Tam, na pograniczu Botswany i Namibii, podziwialiśmy z lądu i wody dzikie afrykańskie zwierzęta, a dalej, zatrzymawszy się w zalanym zwrotnikowym żarem Maun, odwiedziliśmy Deltę Okawango i zobaczyliśmy równinny bezkres wokół solnisk Makgadikgadi, drżąc, by nie zabrakło nam paliwa na powrót do cywilizacji.

Finałem podróży był nocny przejazd pod rozgwieżdżonym niebem autobusem, jadącym z Maun przez Serowe do stołecznego, bardzo zadbanego miasta Gaborone, skąd wracaliśmy do Europy.

Skip to content